Dziś w pracy było nadmiar spokojnie. Panowała cisza, tak przenikliwa, że można było usłyszeć wykręcanie śrubek z laptopa. Czasami przerywał ją pisk wywołany przez uszkodzoną płytę główną, którą usiłowaliśmy zdiagnozować. Pacjent umarł, rzekł pan Piotr, bez ogródek ciskając zepsuty sprzęt do kontenera.
Udało nam się trochę wcześniej wyjść z pracy i z racji tego, że była wyjątkowo ładna (jak na tutejsze warunki) pogoda, to postanowiliśmy zrobić sobie spacer w stronę molo. Zwiedziliśmy po drodze wiele uliczek, przy których stały klimatyczne angielskie domki i sklepiki. Natknęliśmy się także na ciekawą ławkę ze wbudowanym kolorowym kamieniem.
Kiedy już dostaliśmy się na miejsce, to mieliśmy okazję wsłuchiwać się w szum fal i krzyk mew oraz gapić się beztrosko na szeroki horyzont, gdzie morze i niebo spotykały się w jednej linii i łączyły ze sobą.
Kiedy zaczęło robić się ciemno, to postanowiliśmy wrócić do domu, by nie spóźnić się na kolację. Tym razem skorzystaliśmy z miejskiego autobusu. Udana pogoda skłoniła nas do wycieczki po okolicy. Zamiast prostej drogi do domu wybraliśmy bardziej krętą drogę powrotną. Zwiedziliśmy pobliskie uliczki oraz niektóre budynki. Dzięki temu ten dzień stał się jeszcze ciekawszy, niż mógłby się nam z rana wydawać.